Historia |
MOTHER LOVE BONE
Na gruzach Green River w początkach 1988 roku powstało nie tylko Mudhoney, ale i Mother Love Bone. Skład tej drugiej grupy wyglądał następująco: Jeff Ament - bas, Stone Gossard - gitara, Bruce Fairweather - gitara (wcześniej w Love Battery), Gary Gilmour (wcześniej w Ten Minute Warning) - perkusja oraz Andy Wood - śpiew i instrumenty klawiszowe. Menadżerem Mother Love Bone został Kelly Curtis.
Początkowo nazwali siebie The Lords Of The Wasteland, ale szybko stwierdzili, że Mother Love Bone brzmi lepiej. Właściwa nazwa to wers z piosenki "Capricorn Sister" - jednej z pierwszych, jaką wspólnie skomponowali Wood z Gossardem.
Dzięki wokaliście, jego ciekawym tekstom oraz oryginalnej muzyce nowy zespół dość szybko zdobył popularność.
Oto wywiad z Andym Woodem, przeprowadzony w 1989 roku przez Steve'a Blusha.
- Jest wiele metalowych kapel robiących podobne rzeczy. A co jest takiego znaczącego i unikatowego w Mother Love Bone?
- Taak, myślę że jesteśmy alternatywni w porównaniu do tego całego metalowego gówna. Nasze teksty mówią o totalnej ucieczce, ale nie dlatego, by było to na siłę oryginalne. Po prostu wydaje mi się, że nie jesteśmy tacy jak ludzie z kapel dookoła. Właśnie skończyliśmy trasę z Dogs D'Amour i chociaż znajdą się między nami muzyczne różnice, to świetnie nam się ze sobą współpracowało. Myślę, że byłoby dziwnie, gdybyśmy pojechali w trasę z kimś takim jak Metallica czy Voivod, bo oni są o wiele bardziej brutalni niż my. Jednak właśnie dzięki temu mamy szerszą publiczność.
- Czy jesteś zaskoczony tym, co się ostatnio wydarzyło?
- Jestem kompletnie zaskoczony, ale tournee pomogło nam. To wszystko zdarzyło się tak szybko, a istniejemy dopiero piętnaście miesięcy. Wysłaliśmy nasze demo do Los Angeles, Geffen był nim przez chwilę zainteresowany, ale właśnie tylko przez chwilę... Potem spotkaliśmy Michaela Goldsteina z PolyGramu, który usunął nam kłody spod nóg. To niesamowite - wszystko poszło tak gładko. Naprawdę niesamowite... Tu w Seattle ludzie myśli że jesteśmy milionerami, ale te pogłoski są zwariowane.
- Jakie były reakcje w Seattle?
- Naprawdę dobre, lecz odkąd podpisaliśmy kontrakt, wielu naszych starych kumpli z innych kapel po prostu wcięło. To samo przydarzyło się Soundgarden. Jednak równocześnie pozyskaliśmy nowych przyjaciół. Na wszystkich naszych koncertach są teraz fulle. Jest dużo lepiej niż kiedyś, kiedy na sali klaskało tylko ze sześć osób.
- Czy kiedykolwiek słyszeliście od starych fanów, że się "sprzedaliście"? Przecież macie korzenie punkrockowe...
- Myślę, że wiele osób posądza nas o zdradę i nie będzie chciało z nami rozmawiać, zwłaszcza tu w Seattle. Kiedy rozpadł się Green River, padło wiele złych słów między dwoma kolesiami z Mother Love Bone (Amentem i Gossardem) a wokalistą, który teraz ma Mudhoney (Armem). Rozmawiali właśnie o tym, że się sprzedaliśmy. Ale to kupa gówna. Grałem w kapeli punkrockowej, nosiłem długie włosy i malowałem twarz na biało - było to coś w rodzaju mieszanki Discharge i Kiss. Nie sądziłem, by ludzi zaskoczyła moja metamorfoza, jednak wielu zwolenników Green River poczuło się zdradzonymi. To coś strasznego.
- Czego oczekujesz od Mother Love Bone?
- Zmywanie naczyń było piekłem, a często to robiłem. Dlatego już nigdy nie chciałbym szukać pracy. Mam nadzieję, że jesteśmy w stanie sprzedawać wiele płyt, poradzić sobie w tym biznesie i stać się samowystarczalni. Zależy to od tego, czy ludzie są gotowi na przyjęcie naszej muzyki. Może jest ona zbyt nowoczesna jak na te czasy? Lecz w naszej muzyce jest przecież sporo dobrze przez wielu pamiętanego rocka lat siedemdziesiątych, dlatego mamy nadzieję i zamiar jechać tym pociągiem ku sławie i fortunie.
Sprawy rzeczywiście ruszyły z miejsca, Mother Love Bone zainteresował się PolyGram, z którym zespół podpisał kontrakt na kwotę ćwierć miliona dolarów (faktycznie płyty wydawała wytwórnia Stardog, utworzona przez MLB, ale dystrybucją zajmował się - i nadal to czyni - właśnie PolyGram).
Po wydaniu w 1989 roku debiutanckiej EP-ki "Shine" napłynęło sporo propozycji koncertowych, a po koncertach - świetne recenzje zarówno krytyki, jak i publiczności. Andy Wood wręcz puchł z zachwytu i rozkwitał. Znałem Andy'ego bardzo dobrze - wspomina Chris Cornell z Soundgardem. Nawet z nim mieszkałem. Dbał wtedy o rozwój swego talentu, strasznie dużo pisał. Był moim przeciwieństwem. Mógłby nagrywać wszystko, co tylko przyszło mu do głowy. Ale był w tym wszystkim niestały, brakowało mu też samokrytyki. Po prostu "robił to" i pewnie dlatego niektóre z jego piosenek są tak wspaniałe. W roku, w którym wydali płytę, Andy niesamowicie "urósł". Mógł wtedy robić wszystko.
Koniec roku 1989 i początek 1990 to przede wszystkim najpierw przygotowanie, a później nagranie albumu ",Apele". Ukazał się on na wiosnę '90. Jednak Andy Wood nie doczekał tej chwili. 19 marca, na kilka tygodni przed ukazaniem się płyty, ów ekscentryczny, utalentowany i dowcipny dwudziestoczteroletni człowiek zmarł w wyniku przedawkowania heroiny. Nieprzytomnego Wooda znalazła 16 marca w jego apartamencie Xanna LaFuente, wieloletnia przyjaciółka artysty. Z mieszkania został on przewieziony do Harborview Medical Centre. Pozostał tam w stanie śpiączki trzy dni. Jednak właśnie po trzech dniach lekarze orzekli, że śpiączka jest nieodwracalna, toteż -za zgodą rodziny - odłączyli aparaturę podtrzymującą życie muzyka. Przy tym niesamowitym i dramatycznym wydarzeniu obecni byli rodzice Andy'ego, bracia, Xanna oraz pozostali członkowie Mother Love Bone.
Śmierć Andy'ego Wooda była straszliwym ciosem dla wszystkich. Ciosem miażdżącym wiele planów, nadziei i pomysłów. Cóż, heroina okazała się silniejsza niż Andy. Zażywanie przez niego narkotyków - mówi Cornell - wynikało z głęboko ukrytej wewnętrznej potrzeby. Widział w tym romantyczną stronę rocka. Bo kreował się na absolutną rockową gwiazdę. Zresztą był nią i to zanim ludzie dowiedzieli się o Mother Love Bone. Po prostu - był gwiazdą i nie można temu zaprzeczyć. Narkotyki uznał za nieodłączną część gwiazdorstwa. A także za sposób ucieczki, lekarstwo na strach. Bo każdy, kto jest muzykiem, pisarzem, aktorem - słowem osobą publiczną - nie czuje się bezpiecznie. Nie znam nikogo, kto by się urodził z myślą, iż cokolwiek tworzy jest wspaniałe. Po prostu trzeba do siebie przekonać innych.
A przecież gdy kilka miesięcy 1989 roku Wood spędził w Valley General Hospital Alcohol & Drug Recovery Centre na kuracji odwykowej, mogło się wydawać, że jednak wygrał ze strasznym nałogiem. Ale nie, nagle wszystko się skończyło...
Cornell: Kiedy Andy umarł, poczułem się bardzo samotny. Wcześniej próbowałem mu pomóc jak umiałem. Długo nie wiedziałem, że zażywa narkotyki. Gdy wyszedł z detoxu, zaproponowałem mu wspólne mieszkanie. Potem miał zamiar przenieść się na wyspę do rodziców, gdzie się wychował. Pomyślałem jednak, że byłoby to zbyt trudne, zbyt ciężkie dla niego. Obserwowałem go, jak walczy ze sobą przed wzięciem strzykawki, przed piciem. Nie widziałem wtedy jego wielkości, widziałem prawdziwy ból.
Cornell ze śmierci Wooda nie otrząsnął się chyba do dziś. Nieustannie podkreśla pustkę, jaka powstała po odejściu przyjaciela. I nieustannie go wspomina. Kiedy Andy był w pobliżu, panowało niewypowiedziane współzawodnictwo między naszymi kapelami. Podpatrywaliśmy jeden drugiego. To było naprawdę rozwijające i inspirujące. Czułem się częścią czegoś naprawdę istotnego, naprawdę ważnego, naprawdę oryginalnego, naprawdę O.K. Dlatego nie mogę uchylić się przed wzięciem na siebie części odpowiedzialności za odejście Andy'ego.
Jeff Ament: Andy odszedł, by zrealizować swoją solową płytę.